DZIEŃ JEDENASTY
Wjechaliśmy do Portugalii. Skończyła się szeroka autostrada ustępując miejsca zwykłej szosie biegnącej pośród wzgórz i lasów. Mijaliśmy uprawy drzew korkowych. Ciekawa roślina. Odcina się korę w określonych odstępach czasu, po czym suszy w słońcu, by można produkować korek.
Inne ciekawe miejsce to ogromne jezioro. Szukaliśmy wody aby umyć naczynia, ewentualnie wziąć prysznic. Przez jezioro przejechaliśmy na czterech kołach. Było niemalże w całości wyschnięte.
Portugalia jest siedliskiem rysi, o czym świadczył znak przy drodze. Jest tu również mnóstwo bocianów. Na wielu słupach, a nawet znakach drogowych, uwiły sobie gniazda.
Kierowaliśmy się do miejscowości Sao Teotonio. Mieszka tam Happy – mój kolega z pracy w restauracji Scandi w Kopenhadze. Wyprowadził się z powodu kończącej się wizy – pochodzi z Indii. Nie wiadomo było, kiedy znowu będzie nam dane się spotkać. Dlatego też postanowiliśmy go odwiedzić podczas naszej wyprawy.
Spotkaliśmy się na parkingu Intermarche – jedyny duży sklep w okolicy. Niesamowicie miło było znowu się zobaczyć. Najpierw pokazał nam plażę w okolicy – Zambujeira do Mar. To chyba jedna z ładniejszych plaż, jakie widziałam. Zwłaszcza wieczorem albo w środku tygodnia, kiedy nie ma wielu ludzi. Nie jest duża, ale otaczają ją klify, a ocean obmywa falami. Moja plaża idealna.
Przy piwku snuliśmy wspomnienia, a po zachodzie słońca Happy zaprosił nas na kolację. Razem z kolegą przygotowali pyszne hinduskie jedzenie – chapati, ryż i kurczak ze szpinakiem. Wyśmienite! Udostępnił nam również prysznic, za co byliśmy niezmiernie wdzięczni.
DZIEŃ DWUNASTY
Dnia następnego poszliśmy rano na spacer z Kaprysem. Zamierzaliśmy zrobić małe kółeczko, tymczasem zgubiliśmy się i ostatecznie wracaliśmy po własnych śladach. Przynajmniej mieliśmy okazję pozwiedzać miasteczko. Sao Teotonio, podobnie jak większość tutejszych miejscowości, zbudowane jest z białych, niskich domów z czerwonymi dachami. Obramowania okien pomalowane są na różne kolory, dodatkowo zdobią je kwiaty. Okolica wygląda uroczo i spokojnie.
We czworo (ja, Jurek, Happy i jego kolega) udaliśmy się na plażę w Milfontes. Ta, dla odmiany, była ogromna. Znaleźliśmy fragment osłonięty klifem od otwartego oceanu, licząc na cieplejszą w tym miejscu wodę. Ta jednak wciąż była lodowata. Niemniej nie przepuścilibyśmy okazji kąpieli w oceanie. Orzeźwiająco!
Popijając piwko wylegiwaliśmy się w portugalskim słońcu. W końcu zrobiło się późno, więc odwieźliśmy chłopaków i szykowaliśmy się do drogi. Happy nie zgadzał się wypuścić nas bez jedzenia, a że nie mieliśmy czasu na obiad w domu lub restauracji, do czego nas gorąco namawiał, pobiegł kupić nam coś na drogę w Intermarche.
Pożegnanie, jak to zazwyczaj bywa, było smutne. Bardzo jestem zadowolona ze spotkania po latach. Potrzebowałam tego. Po dziesięciu dniach w drodze zwolnić na chwilę, zrelaksować się leżąc na plaży i popijając piwo. Zebrać siły do drugiej części naszej podróży.
Z powodu późnej pory nie mogliśmy daleko jechać. Zatrzymaliśmy się nad oceanem za miejscowością Almograve. Piaszczysta droga prowadziła po klifie wzdłuż wybrzeża. Po lewej stronie ciągnęły się wydmy, po prawej wzburzony ocean. Zatrzymaliśmy się w zatoce przy drodze i zeszliśmy na plażę. Słońce zachodziło podczas gdy my zajadaliśmy się kurczakiem od Happy’ego. Był bardzo dobrze przyprawiony i smakował znakomicie! Happy – dziękujemy za gościnę!!!
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę pijąc piwo i rozkoszując się widokiem oceanu pośród skał i świateł w oddali. Słońce już dawno zaszło za horyzont, za to księżyc świecił jasno rzucając długie cienie naszych postaci na piasek. Wróciliśmy do naszego domku i jeszcze przez chwilę wpatrywaliśmy się w gwiazdy. Doskonałe warunku do ich obserwacji – daleko od świateł miasta. Były ich tysiące, a każda świeciła swoim unikatowym blaskiem.
Leave a Reply