Chciałabym, żeby wszystko było proste. Bierzesz ze sobą, co ważne i wyjeżdżasz. Szukasz nowego domu i wprowadzasz sie. Bajka. Sęk w tym, że bardzo szybko okazuje się, że tak się nie da, że nie wystarczy spakować się i wyjechać, że plany versus rzeczywistość to nierówna walka.
Rozważaliśmy różne opcje przeprowadzki. Można lecieć samolotem, a rzeczy nadać w paczkach. Mój pies co prawda samolotem jeszcze nie latał, ale generalnie dość dobrze znosi podróże. Inna możliwość: matka z dzieckiem lecą, a tata z psem jadą drogą lądową, pociągami, blablacarem itp. Albo własnym samochodem, co najbardziej do nas przemawiało. Pies nie będzie narażony na stres latania, rzeczy wrzuci się na pakę i jeszcze samochód na miejscu będzie. I wszystko byłoby pięknie, gdyby wszystko było takie proste, jak sobie wymyśliliśmy. Tymczasem z planowanego tygodnia w Polsce zrobił się miesiąc. A skąd w ogóle znaleźliśmy się w Polsce? Wyszukaliśmy ku temu trzy powody. Przeprowadzamy się do nowego kraju, nie wiadomo jak długo zajmie nam urządzanie się, w związku z czym nie wiadomo kiedy znowu do Polski zawitamy. Można zatem odwiedzić rodzinę w przerwie pomiędzy krajami. Po drugie w Polsce niedrogo, mamy zaufanych mechaników, można sprawdzić i naprawić nowy samochód. Po trzecie termin zgrywał się z imprezą rodzinną. Idealnie!
Kupujemy samochód
Dania to drogi kraj, drogie są również samochody, ale nie te sprzedawane na eksport. Z tych zdjęty jest duński podatek, dzięki czemu cena jest doprawdy atrakcyjna. Pojechaliśmy do dealera samochodów, obejrzeliśmy kilka egzemplarzy i zdecydowaliśmy się na piękną Hondę-CRV z 2004 roku. Rozpoczęliśmy tym samym wyścig z czasem, który trwa do tej pory. Nie jest łatwo zaplanować wszystko tak, żeby zgrać terminy. Nie wszystko leży w naszych rękach, pewne rzeczy spadają jak grom z jasnego nieba.
W praktyce
Jedziesz do salonu, wybierasz samochód, płacisz i czekasz tydzień – dwa. Sprzedawcy załatwiają wszelkie formalności włącznie z przeglądem eksportowym. Nie otrzymujesz dokładnej daty, przy czym z Kopenhagi do Polski najlepiej jechać promem Gedser – Rostock, ale opłaca się to tylko przy zakupie najtańszych biletów, które dostępne są dwa tygodnie przed wypłynięciem. Można liczyć na łut szczęścia albo wykupić opcję zmiany godziny promu, co też Jurek uczynił. Nie wspominając o biletach lotniczych dla mnie i Tomasza, które też najlepiej bukować z wyprzedzeniem. Ja chętnie samochodem w długą podróż bym się wybrała, ale dla niego byłaby to męczarnia. Poza tym, istniało duże ryzyko, że nie zmieścimy się z bagażami. Tak więc nastąpił podział obowiązków: matka zabiera dziecko, tata psa. I teraz żeby tylko wszystko zgrało się w czasie.
Dodatkową niewiadomą w tym rówaniu była ważność tablic, a raczej naklejek wyjazdowych. Przyznaje je SKAT (duński urząd podatkowy, chociaż “skat” to także skarb czy pieszczotliwy zwrot “kochanie”) według własnego uznania, ale informację tę otrzymujesz wraz z samochodem po tych dwóch tygodniach oczekiwania. Czyli w praktyce wygląda to tak, że siedzisz sobie w domu i czekasz na znak. Otrzymujesz telefon, że samochód gotowy, naklejki ważne 3 dni, więc pędzisz lecisz go zabrać, załadować i migiem do Polski, dopóki jeszcze można nim się po drogach przemieszczać.
Rejestracja
Teraz wiem już na ten temat prawie wszystko. Tak to jest, że człowiek nie zna się na danej rzeczy kompletnie. Potem zachodzi potrzeba poznania się. Zaczyna szukać, czytać, dzwonić, zbiera te wszystkie sprzeczne informacje do kupy i zostaje ekspertem!
Dania
Jak pisałam, w miejsce rejestracji otrzymuje się naklejki z datą ważności, w naszym przypadku były to 4 dni (w tym weekend). Czytaliśmy, że nie wszystkie kraje honorują owe naklejki. Ktoś opisywał historię jak nie pozwolono mu poruszać się takim pojazdem. Zanim wszystko odkręcił, stracił miesiąc. Teoretycznie więc powinno być ok, nie wyjedziesz inaczej samochodem z Danii na kołach. Woleliśmy jednak jak najszybciej załatwić tablice rejestracyjne, które pozwoliłyby nam przemieścić się do Hiszpanii.
Niemcy
W Niemczech można wyrobić tymczasowe, czerwone tablice rejestracyjne ważne 30 dni. Idealnie chciałoby się rzec. Dzwoniłam, aby dopytać o szczegóły. Bez problemu dogadałam się po angielsku, zapisałam to, co miła pani mi mówiła. W środę wyleciałam do Polski, samochód do odebrania był w czwartek, w piątek Jurek miał wykupiony prom. Wciąż idealnie. Do czasu, kiedy pojechał po samochód i nie otrzymał !!oryginalnego!! dowodu rejestracyjnego, tylko kopię. Pani w Engrosbiler zapewniała, że to wystarczy do załatwienia formalności, a oryginał prześle najszybciej jak to możliwe. Cóż było robić? Muszę dodawać, że niemieckie blachy Jurek owszem, wyrobiłby na miejscu bez większych problemów, gdyby tylko miał oryginał dowodu?
Polska
Plan B – zarejestrować auto w Polsce. Samochód w Polsce był późnym wieczorem w piątek, w weekend, wiadomo, niewiele można zdziałać, więc w poniedziałek został odstawiony do zaprzyjaźnionego mechanika. Przypominam, że duńskie naklejki ważne były do poniedziałku, czyli nie mogliśmy już więcej poruszać się nim po drogach. Dodam również, że nie byliśmy w posiadaniu oryginału dowodu rejestracyjnego, przez co mieliśmy związane ręce, jeśli chodzi o formalności rejestracyjne. Chcieliśmy chociaż tłumaczenie zrobić, ale na dokumencie byłoby wyraźnie napisane, że tłumaczony z kopii, do czego w wydziale komunikacji też mogliby się przyczepić. Byliśmy więc w kropce. Czekaliśmy na oryginał.
Ten miesiąc w Polsce to było jedno wielkie czekanie, z dnia na dzień na coś innego. Rozpakowaliśmy tylko część walizek, ale każdego dnia czegoś szukałam. A to cieplejszych butów, a to czapki Tomka, a to kolczyków na imprezę. Przy pakowaniu wydawało się, że będę pamiętać co jest gdzie, ale okazało się inaczej. Tak więc nie dosyć, że na walizkach, to jeszcze wciąż z zapartym tchem, bo nie mieliśmy pojęcia, kiedy możemy ruszyć dalej. Trudno było też w takiej sytuacji umawiać się na spotkania, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy trzeba będzie załatwiać kolejny etap. I muszę przyznać, że bardzo cieszyliśmy się z tego, że spędzamy z rodziną więcej czasu. Bylibyśmy jednak w większym spokoju, gdybyśmy wiedzieli, ile czasu mamy. Zaczęliśmy podejrzewać, że to taki przedsmak tego, co czeka nas w Hiszpanii. Zewsząd dobiegają nas historie o tym, jak wielką rezerwą cierpliwości trzeba się wykazać, aby cokolwiek pozałatwiać. Ale wracajmy do formalności w Polsce.
Braliśmy pod uwagę rejestrację tymczasową, na 30 dni. W Internecie wyczytaliśmy, że owe czerwone tablice wydaje się między innymi w celu zrobienia przeglądu albo wyjazdu za granicę. Nie było jednak wyraźnie zaznaczone, że różne są procedury i opłaty w zależności od celu. My to rozumieliśmy tak, że skoro wydaje się je również w celu dojechania pojazdem na przegląd, to nie trzeba mieć badania technicznego w momencie otrzymania tablic. Myśleliśmy też, że skoro wydawane są w celu wywiezienia auta za granicę, to nie trzeba czekać na stały dowód. Po dwukrotnym odwiedzeniu Wydziału Komunikacji dowiedzieliśmy się, że jeśli tablice mają służyć do wywozu pojazdu to trzeba mieć zrobiony przegląd, oraz że najpierw i tak otrzymuje się “miękki” dowód i trzeba czekać na odbiór stałego. W obliczu tych informacji, postanowiliśmy zarejestrować auto na stałe, żebyśmy nie musieli stresować się, że mamy tylko 30 dni na przerejestrowanie w Hiszpanii. Ale, uwaga, dowiedzieliśmy się też, że nie trzeba tłumaczyć dowodu rejestracyjnego! To była zupełna nowość. Ale, kolejna uwaga, to czy trzeba zrobić tłumaczenie czy nie, to indywidualna sprawa urzędnika, który zgłoszenie przyjmuje.
Jakie dokumenty były wymagane do rejestracji naszego pojazdu?
- wypełniony wniosek dostępny w Wydziale Komunikacji
- oryginał dowodu rejestracyjnego
- tłumaczenie umowy kupna – sprzedaży
- dowód opłacenia akcyzy
- badanie techniczne
Nasz oryginał dowodu rejestracyjnego dotarł po długim czasie. Otrzymaliśmy informację od pani, która samochód nam sprzedawała, że został wysłany w czwartek, ale znaczek pocztowy powiedział, że list nadany został dopiero we wtorek. Otrzymaliśmy go w piątek około południa. Od razu postanowiliśmy zrobić tłumaczenie, aby uniknąć przestoju weekendowego (w niedzielę było święto 11. listopada, w poniedziałek władze zarządziły dzień wolny i większość urzędów była zamknięta). Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że wystarczy przetłumaczyć umowę kupna – sprzedaży, którą mieliśmy od początku. Wyszukaliśmy tłumaczy przysięgłych w najbliższej okolicy, czyli w Legionowie. Znaleźliśmy tolk.pl. Nie udało nam się dodzwonić, pojechaliśmy więc. Pod adresem ze strony internetowej drzwi były zamknięte i wywieszona kartka, że biuro zostało przeniesione. Niby niedaleko, na drugą stronę skrzyżowania, ale do tej pory na ich stronie figuruje stary adres. Domofonu nikt nie odbierał, podobnie jak telefonu, a byliśmy przecież w godzinach pracy, przynajmniej według strony internetowej. Być może zrobili sobie wcześniej długi weekend. Byliśmy okrutnie rozczarowani. Ale, jak się później okazało, nie ma tego złego. W piątek zrobilibyśmy dwa tłumaczenia, a po weekendzie dowiedzieliśmy się, że wystarczy jedno. Zrobiliśmy je w Warszawie na Strumykowej w biurze tłumaczeń Arigato. Czas oczekiwania zależy od ilości pracy, jaką mają tłumacze. W naszym przypadku były to dwa dni. Zapłaciliśmy 70 zł.
Formularz do zapłaty akcyzy można wypełnić online na stronie puesc.gov.pl. Nie można jednak uiścić online opłaty, jeśli właściciel auta nie jest również właścicielem konta bankowego w Polsce. Trzeba było udać się na pocztę. Na tej ostatniej skończyły się akurat specjalne nowe blankiety płatności do Urzędu Skarbowego, ale na szczęście transakcji mogliśmy dokonać na starych wydrukach. Wysokość akcyzy jest procentem od wartości samochodu i w naszym przypadku wyniosła 475 zł.
Brakowało nam już tylko badania technicznego (koszt 98 zł). Przypominam, że samochód stał unieruchomiony u mechanika. Kilka rzeczy było do zrobienia. Ale wracając do przeglądu. Mieliśmy parę opcji. Jechać do Wydziału Komunikacji i wyrobić tymczasowe tablice w celu dojazdu na badanie techniczne za około 60 zł. Wynająć lawetę za 100 zł. Ryzykować przejazd na nieważnych naklejkach. Odległość od miejsca, gdzie stał samochód do stacji kontroli pojazdów wynosiła 10 km. Woleliśmy jednak nie sprawdzać naszego szczęścia. Do tej pory nie towarzyszyło nam obficie, postawiliśmy więc na lawetę.
Jegomość na stacji kontroli pojazdów mocno kręcił nosem rzucając mięsem na lewo i prawo. Nie podobało mu się, że nie ma tłumaczenia dowodu, bo co on ma z tego duńskiego wyczytać. Że nam powiedziano w wydziale, że nie trzeba? No tak, bo to on wszystko w system wklepie, a oni będą mieli gotowe! Przez moment mieliśmy wątpliwości, czy przegląd załatwimy, ale facet był w porządku, pomarudził, pomarudził, nie mniej co trzeba zrobił. Zadowoleni ruszyliśmy kolejny raz do Wydziału Komunikacji.
Z kompletem dokumentów i wpłaconą kwotą 256 zł, wydanie tablic to formalność. Dodatkowym dokumentem jaki mieliśmy była umowa darowizny. Jurek dokonał transakcji kupna auta w Danii, bo to on jechał samochodem. Ale ja miałam zniżki w Polsce na ubezpieczenie, a on nie. Ponieważ nie jesteśmy spokrewnieni, mógł mi podarować część samochodu do kwoty 4902 zł. Mógłby podarować mi i całość, ale wtedy musielibyśmy zgłosić to w urzędzie skarbowym i zapłacić podatek. A do wymienionej kwoty nie trzeba. Z tablicami i tymczasowym dowodem udaliśmy się do agencji ubezpieczeń i wkrótce nasza Honda znowu mogła śmigać po drogach!
Ale to jeszcze nie koniec. Otóż w międzyczasie kupiliśmy bilety lotnicze dla mnie i Tomka na 1. grudnia. Wydawał się nam ten termin na tyle odległy, aby Jurek spokojnie dojechał przed nami. Ponadto był to pierwszy dostępny termin z lotami w przyzwoitej cenie. Tablice załatwiliśmy 19.11 w poniedziałek i już Jurek był gotowy do startu, ale ktoś nam uświadomił, że przy odbiorze dowodu stałego, należy zdać dowód tymczasowy. Można oczywiście złożyć oświadczenie o zagubieniu tymczasówki, co jest powszechnie stosowane, ale oświadczenie to składa się pod odpowiedzialnością karną. Jurek jeździłby z dokumentem, który oficjalnie został zagubiony. Prawdopodobieństwo wykrycia niewielkie, ale też niewarte ryzykowania. Postanowiliśmy poczekać, tym bardziej, że w Wydziale Komunikacji miły pan zaznaczył w systemie, żeby sprawa szła trybem przyspieszonym i dowód powinien być w ciągu tygodnia. Mieliśmy nadzieję, że będzie już w piątek. Nie było. W poniedziałek dzwoniłam znowu. Nie było. Tydzień to wszak 7 dni roboczych. We wtorek – nie było. Zadzwoniłam w środę (ciekawe czy poznawali mnie już po numerze rejestracyjnym) na około godzinę przed zamknięciem urzędu. Gotowość dowodu do odbioru można śledzić na stronie, powinnam także otrzymać smsa, ale nam się spieszyło. Przez telefon otrzymałam odpowiedź twierdzącą, więc szybko wskoczyliśmy w samochód i ruszyliśmy zakończyć formalności. Gdybym czekała na smsa, dowód odebralibyśmy dzień później, a dla nas każdy dzień na wagę złota.
W związku z powyższym, Jurek rozpoczął podróż w czwartek przed świtem. Ja i Tomek opuściliśmy Polskę w sobotę. Czas rozpocząć nowy rozdział.
Leave a Reply