Embalse de la Pedrera jest w rzeczywistości sztucznym zbiornikiem wodnym utworzonym w depresji otoczonej niewysokimi górami. Niedaleko od naszego domu, na mapie ciekawie wyglądał, stał się więc celem naszej niedzielnej wycieczki.
Przyjechaliśmy od strony północno-wschodniej. Kierowaliśmy się na upatrzone wirtualnie miejsce parkingowe. Miejsce owszem, znaleźliśmy bez większych problemów, ale zejście nad jezioro było zbyt strome jak na możliwości spacerowe z dzieckiem na plecach. Wydawało nam się, że po drugiej stronie jest łatwiejszy dostęp do wody. Zatoczyliśmy zatem półkole, aby znaleźć się na zachodniej stronie.
Już na początku drogi, gdy zbliżaliśmy się do jeziora, widoki pochłonęły nas całkowicie. Było po prostu pięknie. Tu wznosiły się szaro-bure góry, tam połyskiwała niebiesko-zielono woda. Do tego kręta droga uwielbiana, z tego co zaobserwowaliśmy, przez motorzystów. I ta przestrzeń, i nowy punkt widzenia wraz z każdym zakrętem. Nie widać żadnych zabudowań, sama natura (no poza tą drogą wybudowaną przez człowieka. No i samym zbiornikiem, też ludzkimi rękami utworzonym).




Zjechaliśmy z asfaltu niedaleko od miejsca, gdzie trasa nr CV-950 łączy się z CV-925. Od tego momentu mocno zastanawialiśmy się nad kontynuacją jazdy. Droga bowiem nie dość, że raz wznosiła się raz opadała, to jeszcze naznaczona była licznymi żłobieniami, czasami płytkimi, to znów przerażająco głębokimi. Ale ponieważ widzieliśmy gdzieś w dali samochody, i to zwykłe osobówki, powoli posuwaliśmy się do przodu. A swoją drogą to prowadzenie samochodu w takich warunkach staje się przygodą samą w sobie.


W końcu porzuciliśmy auto na jednym ze wzniesień i dalej ruszyliśmy pieszo. Dotarliśmy do wody i nastał czas na ulubioną czynność Tomasza na wycieczkach – jedzenie! W miejscu naszego pikniku nie było nikogo. W pewnym oddaleniu widzieliśmy paru wędkarzy.
W okół panowała całkowita cisza. Taki rodzaj ciszy, który Cię zaskakuje, że oto nic nie słychać. Samochody nie jeżdżą, nikt nie rozmawia, wiatr nie szumi, a ptaki nie ćwierkają. Cisza absolutna. Oczywiście po chwili znowu otaczają Cię dźwięki, chociażby Twój własny oddech, ale przez chwilę znajdujesz się w niesamowitej głuszy. I ogarnia Cię spokój. Znasz to uczucie?
Jurek i Tomek wybrali się na poszukiwanie soli zaklętej w ziemi, ja oddałam się fotografowaniu, potem Tomek rzucał co popadnie (czyli patyki i kamyki) do wody, następnie “kąpał się w wannie”. Otóż do samego zbiornika prowadziły szerokie rowy, sponad których wystawała mu tylko głowa. Ziemia w okół na pozór wydawała się twarda, ale przy bliższym poznaniu okazywało się, że kruszy się nad wyraz łatwo. Zauważyłam też, niestety, pająka po rozłupaniu jednego kawałka i na tym zakończyła się moja zabawa w wannę… (Nie, nie boję się pająków. Po prostu nie lubię obcować z nimi zbyt blisko). Piękny krajobraz niszczyły tylko szklane butelki porzucone w przeszłości.









Odnaleźliśmy Hondę na wzgórzu. Po krótkiej sesji fotograficznej ruszyliśmy w drogę powrotną. Przyszedł nam pomysł objechania jeziora dookoła, ale zbliżał się wieczór, poza tym droga oddalała się od tafli wody, więc widoki z południowej strony są prawdopodobnie mniej spektakularne. Postanowiliśmy wrócić tą samą, najkrótszą drogą. Przegapiliśmy jednak zjazd na CV-950, przez co zmuszeni byliśmy trwać przy CV-925. Niemniej warto było nadrobić parę kilometrów, gdyż trasa poprowadziła nas przez malownicze bezdroża.
Leave a Reply