Nadeszła niedziela a tym samym czas na wycieczkę. Tym razem w ukochane przez nas góry. Za cel obraliśmy masyw Serra de Crevillent.
Jechaliśmy przez Crevillent, miasto o przeraźliwie wąskich uliczkach i skomplikowanych skrzyżowaniach (skomplikowane, bo słabo oznakowane a ulice odchodziły pod dziwacznymi kątami). W jednej z uliczek, tuż za jednym ze skrzyżowań, parkował tyłem do garażu Transporter. Piszę o tym, gdyż scenę tę oglądałam z zapartym tchem. Przypominam, że uliczka była bardzo wąska, garaż przy samej drodze, co oznaczało parkowanie prostopadłe tyłem. I wszystko byłoby ok, gdyby nie prędkość z jaką kierowca manewr ten wykonał. Wiem, że gdy znasz samochód dobrze, jesteś w stanie prowadzić go znacznie dokładniej, ale to było mistrzostwo. Liczne obtarcia na karoserii świadczyły jednak o tym, że i temu kierowcy chwilę zajęło opanowanie parkowania do perfekcji.
Wyjechaliśmy z miasta i zbliżaliśmy się do upatrzonego na GoogleEarth miejsca postoju. Mijaliśmy tłumy idące w przeciwnym kierunku. Czyżbyśmy byli za późno? W końcu dotarliśmy do placu (chociaż może to słowo to zbyt wiele, miejsca bowiem było maksymalnie na dwa samochody). Poza nami nie było nikogo.
Poniżej mapka naszej trasy. Start jest w innym punkcie niż meta jedynie ze względu na spóźnione włączenie aplikacji. 😉
Ruszyliśmy żwirową drogą, mijając stare akwedukty i ogromną skałę po prawej stronie. Nasza ścieżka prowadziła stromo pod górę, ale znaleźliśmy wąską odnogę w lewo. Na rozwidleniu, chcąc pozostać w słońcu, wybraliśmy dróżkę w prawo. Wkrótce okazała się ślepym zaułkiem. Wróciliśmy więc kawałek i szliśmy chwilę w cieniu.


Góry zachwycają mnie niezmiennie. Tam




Dotarliśmy do starej, zrujnowanej chaty. Podeszliśmy na wzniesienie skąd roztaczał się cudowny widok na Crevillent i dalej, aż po samo morze. Pod chatą urządziliśmy piknik, tradycyjnie składający się z kupionych po drodze (chociaż to niedziela i łatwo o otwarty sklep nie było) bagietek, sera, szynki i chorizo.







Tomek wracał w plecaku. I tak dzielnie się spisał idąc na nogach aż do chaty. Że nie wspomnę o moim górskim psie Kaprysie, który raz zniknął na skale w pogoni za królikiem.
Przybyliśmy do samochodu. Podjęliśmy jeszcze próbę przejechania przez góry, zatoczenia koła i wjechania do miasta od drugiej strony. Niebawem przekonaliśmy się, że nasza rzeczywistość okrutnie rozmija się z tą wirtualną. Przejazdu nie było. Patrzyłam na mapę na telefonie, jedyna droga prowadziła w prawo. Podniosłam głowę. Z prawej same krzaki i strome zbocze, ścieżka natomiast prowadziła dalej prosto. Wobec powyższych nieścisłości wróciliśmy do domu po własnych śladach.
Leave a Reply